top of page
Szukaj

OPOWIADANIE: Co tu jest grane?!

  • MC
  • 16 mar 2019
  • 22 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 15 wrz 2019


CO TU JEST GRANE?!


Drugi plan


– Co sprowadziło do pana tamtą dziewczynę?


Po minie lekarza, która wyglądała jak zewnętrzna oznaka nagłego ataku niestrawności wywnioskowałem, że pytanie na temat poprzedzającej mnie pacjentki nie było zbyt fortunnym początkiem wizyty. Doktor Jerzy Plaskota zdołał jednak przywrócić swojemu delikatnemu obliczu dobrotliwy wyraz i po rzucie oka na kajecik, celem upewnienia się, z jakim to ancymonem ma teraz do czynienia, odpowiedział. Miękko, acz zdecydowanie:


– Panie Szymonie, niestety jestem objęty tajemnicą lekarską. A także taką, wie pan, zwykłą ludzką dyskrecją... Tak że pozwoli pan, że jednak zapytam, co sprowadza do mnie pana...


Głęboko odetchnąłem, zatrzymałem zespół niespokojnych nóg i położyłem na blacie dłonie, którymi wcześniej tarłem uda. Ogólnie rzecz biorąc, znieruchomiałem. A potem jeszcze raz głęboko odetchnąłem.


– Panie doktorze... Ja... ja chyba mam schizofrenię – wydukałem.

– Może pan powiedzieć coś więcej? Jakie objawy pan dostrzegł? – spokojnie odparł lekarz.

– Wszystko się zaczęło, panie doktorze, w poniedziałek. Ten poniedziałek. Wczoraj. W pracy.


Pierwszy plan


W poniedziałek wczoraj do mojego miejsca pracy, punktu ksero, została przywieziona nowa kserokopiarka. Właściwie to nie tyle kserokopiarka, co urządzenie wielofunkcyjne – poza funkcją kserowania potrafi drukować, skanować, a i faks da się z niego nadać. Jest to w każdym razie wielka ciężka skrzynia, którą szefowa, pieszczotliwie nazywana przeze mnie Helgą Hitler, zastąpiła starą i poważnie ostatnio niedomagającą inną skrzynię podobnego typu.


Gdy pudło zostało podłączone, nadeszła pora, żeby je przetestować. Helga Hitler vel Janina Jajkowska vel Dżej Dżej chwyciła randomową kartkę i zaordynowała: – Szymek, weź no, zrób ksero ze dwie sztuki.


Posłuszny Szymek wziął zrobił ksero. Położyłem kartkę w odpowiednim miejscu, liczbę powielonych egzemplarzy ustaliłem na dwa i uruchomiłem maszynę.


Kserokopiarka ledwie zaczęła pracować, gdy w pomieszczeniu rozległy się dźwięki „Creep” zespołu Radiohead. Bardzo lubiłem ten kawałek, choć drażnił mnie cholernie, a w dodatku czasami nawet szklił oczy. Wszystko przez to, że za bardzo utożsamiałem się z podmiotem lirycznym, który, podobnie jak ja, uważał się za wyjątkowego. No, przynajmniej do momentu kiedy obaj zostaliśmy kopnięci w tyłek przez wyjątkowe kobiety. Potem wiedzieliśmy już, że nie jesteśmy wyjątkowi, tylko beznadziejni. Ale przecież prawdziwy facet nie wstydzi się łez! A już na pewno woli płakać niż słuchać radia z disco polo, ubóstwianego przez Janinę.


– No, szefowo! Radia z alternatywnym rockiem to ja się tutaj nie spodziewałem! – zaszczebiotałem z niekłamanym zachwytem.

– Radia?! Jakiego radia?! – szefowa patrzyła na mnie jak na głupka. – Przecież wiesz, że ZAIKS niezapłacony, a co za tym idzie...

– Tak, tak – wszedłem Dżej Dżejowi w słowo, żeby nie słuchać jej dalszych jęków. – Nie można włączać radia, bo poszłaby pani do ciupy. Pewnie grało z jakiegoś auta za oknem.


Zadziwiające! Sam ją usprawiedliwiłem, mimo iż raczej powinienem znaleźć jej namiary na protetyka słuchu! Może po prostu współczułem Janinie defektu kolejnego zmysłu? Jej pucułowatą twarz zdobiły bowiem okulary typu denka. Nie znałem się na optyce, nie wiedziałem, czy to plusy czy minusy, ale podejrzewałem, że wartość, która występuje po którymś z tych znaków wynosi 100.


Jakoś w połowie dnia Helga wyszła z zakładu. Oficjalnie żeby „coś załatwić”, nieoficjalnie zapewne na burgera albo trzy i leżenie po nich w domu do góry brzuchem. Zresztą, gdybym był na jej miejscu, to bym się z żadnymi usprawiedliwieniami przed podwładnym nie krygował i przychodził do punktu raz w tygodniu. Policzyć utarg. Janina przychodziła jednak praktycznie codziennie, zbyt bardzo uwielbiała wydawać polecenia. Oczywiście tym razem także nie mogła się powstrzymać i tuż przed wyjściem zaordynowała:

– Używaj dzisiaj tylko nowego sprzętu.


Jako że przekorna ze mnie bestia, do obsługi kilku pierwszych klientów wykorzystałem dwie inne będące na stanie zakładu maszyny. Dopiero gdy progi lokalu przekroczył odziany w koszulkę zespołu AC/DC długowłosy student metalowiec, uznałem, że nadszedł czas na testy nowego urządzenia. Ponieważ niewykonanie rozkazu Dżej Dżeja wprawiło mnie w dobry nastrój, z racji zastosowania w praktyce hasła „fuck the system”, pozwoliłem sobie nad ponadprogramową interakcję z długowłosym klientem – chwyciłem podanego przez niego pendrive'a z plikiem do wydruku i, umieszczając przenośną pamięć w wejściu USB stacjonarnego komputera, zagaiłem:

– Jest pan pierwszym klientem, którego obsłuży ta – wskazałem ręką nówkę sztukę – oto świeżutka maszynka! Zostanie pan chrzestnym!

– A co się z tym wiąże? – zapytał zaciekawiony.

– No, za dziewięć lat będzie pan musiał jej kupić na komunię laptopa. Albo chociaż jeża pigmejskiego!


Tak jak przypuszczałem – gość okazał się wyluzowany i zachichotał. Nazwa pliku zapisanego na pendrive'ie, stanowiąca zarazem tytuł pracy magisterskiej, tylko potwierdzała jego wyluzowanie. Wszak myślący schematycznie sztywniak nie podołałby pisaniu magisterki pod tytułem „Archetyp Czerwonego Kapturka w świetle współczesnych badań antropologicznych”. Tak mi się przynajmniej wydaje.


– O kurde, hardkorowy temat – stwierdziłem z uznaniem, na co metalowiec odpowiedział rozłożeniem rąk i kiwaniem głową na boki, bardzo wdzięcznie udając skromność.


Otworzyłem dokument, zapytałem o liczbę kopii („trzy poproszę”) i uruchomiłem tryby nowej maszyny. Moich uszu natychmiastowo dobiegły dźwięki „Highway To Hell” AC/DC. Od razu zabrałem się za skrupulatne wystukiwanie rytmu kawałka palcami prawej ręki i stopą, a także rytmicznego potrząsania głową.


Metal nie robił nic. Przez chwilę zaszczycił mnie tylko zdziwionym spojrzeniem i odwrócił głowę w bok, jakby się czegoś przestraszył. Tracił, oj, tracił w moich oczach błyskawicznie to, co zdołał w nich wcześniej zyskać. Postanowiłem jednak dać mu szansę.


– Co za zbieg okoliczności! Przychodzi pan w tej koszulce i od razu numer AC/DC!

– Eee... Że co? – zapytał doszczętnie skonsternowany.

Tego było już za wiele! Co za napuszony hipokryta! Nie pozostawił mi wyboru – włączyłem tryb pogardy:

– Niech mi pan nie mówi, że nie zna pan "Highway to Hell"...

– Panie, niech mi pan nie mówi, że pan to niby słyszy! Tu tylko kserokopiarkę słychać. Znaczy drukarkę... Trochę koncertów w życiu zaliczyłem, w tym trzy AC/DC, ale o uszy dbam jak o nic innego i wiem, że z nimi wszystko w porządku! – odrzekł urażony.


Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dźwięk na pewno nie dochodził zza okna! Słyszałem go TUTAJ. Ale skąd?! Stojąca na ladzie wieża, która tylną częścią przylegała do ściany, była wyłączona. Komputer nie miał podpiętych głośników...


Przez głowę przeszła mi szalona myśl, która okamgnienie później totalnie mnie sparaliżowała. Wzrok utkwiłem w pracującej wciąż kopiarko-drukarce. „Nie, nie, to niemożliwe” – przekonywałem sam siebie w trakcie sekund, które niewątpliwie zaliczały się do najdłuższych w moim życiu.


– Wszystko w porządku? – pytanie metala przerwało moje rozważania.

– Przepraszam najmocniej, coś mi się musiało przesłyszeć - odpowiedziałem, choć "Highway To Hell” wciąż rozbrzmiewało w pomieszczeniu.

Twarz długowłosego przeszła dziwną transformację – początkowe zdumienie i lęk ustąpiły pola minie pod tytułem „odnalazłem Świętego Graala!”.

– A ja myślę, że z nieba mi spadłeś, człowieku! – metalowiec ruszył do napędzanego niezdrowym entuzjazmem ataku. – Kwasa właśnie poszukuje. A ty musisz mieć jakiś genialny towar! O takiej synestezji zmysłów, żeby widzieć napis zespołu na koszulce i słyszeć jego kawałek to jeszcze nie słyszałem. Ale faza! I w ogóle nie widać po tobie, żebyś coś brał! Płacę jak za prezydenta!

Ostatnia strona trzeciego wydruku zagościła w odbiorniku papieru.

Końcówka „Highway To Hell” nagle ucichła...

Jeszcze raz zapewniłem kolesia, że się przesłyszałem i że nie wiem w ogóle, o co mu biega z jakimiś kwasami.

Wiedziałem, o co biegało. Ale nie bawiłem się już w takie rzeczy.

Zawzięty metal walczył do końca i zostawił mi nawet na kartce numer telefonu, na wypadek gdybym zmienił zdanie w kwestii załatwienia narkotyków.


– Rozumiem, spoko, boisz się przypału. Ale mistrzu! Proszę! Zastanów się i daj znać w razie czego! – błagał na pożegnanie.


Po wyjściu klienta mogłem na spokojnie zweryfikować hipotezę o grającej w mojej głowie piosenki kserokopiarce.


Taa, na spokojnie. Chociaż jak na wariata to w sumie zniosłem cały proces dość mężnie. Jedynie mnie zamurowało. O, bardzo dobre określenie! Kolejne trzy uruchomienia maszyny, by sprawdzić, czy i co jest grane, przypominały bowiem wylewanie taczek z cementem. Szybko zasychającym cementem.


Zamurowujące mnie piosenki-taczki z cementem, które kserokopiarka odegrała podczas trzech wydruków pustych plików („Nie można marnować papieru!” - Helga Hitler) bez wątpienia miałyby wielką szansę zostać uwzględnione na kompilacji „The Best of Piosenka Psychiatryczna”. Urządzenie zaserwowało mi następującą playlistę:

Joy Division - „Disorder”

Pixies - „Where Is My Mind”

Nirvana - „Litihum”.


Przerażony czarnym humorem kserokopiarki odebrałem SMS-a od szefowej: „Nie będzie mnie już dzisiaj”. Łyżka miodu w tej beczce dziegciu. Zawsze coś.


Udało mi się pozbierać się do kupy na tyle, by ogarnąć obsługę kolejnych, na szczęście niezbyt licznych tamtego dnia klientów. Co jakiś czas sprawdzałem nowe urządzenie i z każdym kolejnym zagonieniem go do pracy, czułem się jeszcze bardziej załamany - wciąż słyszałem je inaczej niż powinienem.


Większą część dnia spędziłem na „czytaniu” w Internecie obijających się o moje oczy liter, które miały układać się w artykuły na temat schizofrenii. Z nieco większym ogarnięciem odbyłem poszukiwania psychiatry. Ale to chyba tylko dlatego, że miałem po prostu farta i sprawę załatwiłem ekspresowo. Wprawdzie pierwszy obdzwoniony lekarz termin miał dopiero w przyszłym tygodniu, lecz kolejny, Jerzy Plaskota, poinformował mnie, że jeden z pacjentów odwołał wizytę i mogę zostać przyjęty jutro.


Jutro, mimo swojej bliskości, jawiło mi się jako punkt oddalony o tysiące lat świetlnych. Potrzebowałem jak najszybszego wsparcia drugiej osoby. I to mimo lipy z odpowiednimi kandydatami do udzielenia takiej pomocy. Matka? Padłaby trupem. Ojciec? Bez żartów. Helga Hitler? Serio o niej wspomniałem?

Ostatecznie padło na Kubę, mojego współlokatora i niestety najlepszego przyjaciela.


Trzeci plan


– Chcesz mi powiedzieć, że to co napisałeś w SMS-ie to prawda? Że nie przewidziało mi się, że tobie się przesłyszało? – niedowierzanie i lęk Kuby nie przeszkodziły mu w ulokowaniu w pytaniach pogardliwej ironii, jego ulubionego tonu wypowiedzi.

Opowiedziałem Kubie ze wszystkimi szczegółami, jak wyglądał mój dzień w pracy, „pochwaliłem się” również jutrzejszą wizytą u psychiatry. Pytania, które Kuba zadawał w toku opowieści, świadczyły o coraz większym strachu, jednak te obawy z całą pewnością nie dotyczyły mnie. Zbyt dobrze znałem tę mendę! Jak nic zastanawiał się, czy popalany przez nas ostatnio nowy sort marihuany nie miał jakichś skutków ubocznych i kiedy ewentualnie może spodziewać się ich u siebie. Nie przestraszył się wprawdzie na tyle, żeby całkowicie zrezygnować z casualowego wieczornego jarania, ale w sposobie położenia przez niego dwóch wcześniej skręconych blantów na zajmującym zaszczytne miejsce w środku akademikowego pokoju stole dało się ewidentnie wyczuć wątpliwości.


– Nie wiem, stary, czy to dobry pomysł w zaistniałej sytuacji – Kuba mówił z troską, jakiej nigdy wcześniej u niego nie słyszałem – ale zapaliłbym, co będę ściemniał. Może powinieneś dzisiaj odpuścić?


Wprawdzie w robocie obiecałem sobie, że wieczór spędzę trzeźwy, ale obiecanki a bezpośrednie zetknięcie z tak potężną rutyną jak przygotowane blanty to dwie zupełnie inne sprawy. Parafrazując najlepsze polskie tłumaczenie „Pulp Fiction”: „dwa, kurwa, inne gatunki literackie”. Poza tym potrzebowałem odstresowania.


Wypaliliśmy pierwszego jointa. Nie czułem niczego dziwnego. Kuba nie poruszał więcej tematu muzyki z mojej głowy i wesoło spędzaliśmy czas, oglądając głupie filmiki na Youtubie, za których soundtrack robiły kawałki Boba Marleya. Standardzik.

Jakoś pół godziny po puszczeniu z dymem pierwszego gibona poszedłem się wysikać. Gdy wyszedłem z łazienki, do moich uszu nie dochodził już głos jamajskiego króla reggae. Został on zastąpiony przez głos współczesnej królowej muzyki pop. Proszę państwa, Taylor Swift i kawałek „Blank Space”.


– Czego słuchamy po Bobie? – zapytał Kuba.

– A to nie podjąłeś już decyzji w tej sprawie? – odparłem lekceważąco.

– Jakiej decyzji? – współlokator patrzył na mnie zbaraniały.

– No, Taylor Swift przecież teraz leci...

– Co ty gadasz, Szymon?!


W ułamku sekundy ogarnął mnie wielki strach. A wielki strach na haju jest nieporównywalnie większy od wielkiego strachu przeżywanego w stanie trzeźwości. Rzuciłem się do laptopa Kuby, który tego wieczora robił za szafę grającą. Sprawdziłem po kolei wszystkie otwarte karty w Google Chrome i sprawdziłem, czy nigdzie nie zawieruszyła się jakaś karta incognito. Wcisnąłem na klawiaturze klawisz odpowiedzialny za wyciszenie laptopa. „Blank Space” wciąż dudniło mi w uszach. Potem rzuciłem się do swojego laptopa, który leżał na łóżku. Bez wątpienia był wyłączony.


Chowając twarz w dłoniach, klęknąłem przy łóżku. Czułem cieknące po policzku łzy. Zacząłem wymawiać słowo „nie”, najpierw szeptem, po chwili głośniej i szybciej, by finalnie je wykrzykiwać. Tę osobliwą naukę asertywności przerwał rechot Kuby. Zdjąłem dłonie z twarzy – Kuba leżał na podłodze i tarzał się ze śmiechu.

– Boże, nie mogę, no nie mogę! – próbował złapać powietrze. W ręku trzymał smartfona na którego ekranie, wraz z kolejnymi stawianymi przeze mnie w jego stronę krokami, coraz wyraźniej dostrzegałem rozwalającą różne sprzęty kobietę. Innymi słowy widziałem Taylor Swift w teledysku do „Blank Space”. – Debilu! – Kuba wciąż rechotał jak oszalały. – To z mojego telefonu! Wkręcałem cię!

Powiedzieć, że nie podzielałem radości współlokatora, to nic nie powiedzieć. Rzuciłem się na niego i przy akompaniamencie wywrzaskiwanych przez moje usta „chujów” i „skurwysynów” różnych proweniencji, machałem rękami tak szybko i tak zapalczywie, jak nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło.


Nie za bardzo pamiętam przebieg walki. Niby brałem w niej udział, ale odczułem ją tak, jakbym oglądał, hmm, jakbym oglądał naparzające się w kreskówce postacie. Tak! Dokładnie w ten sposób! Wiecie, w kreskówkach nie widać walczących przeciwników – są tylko tumany kurzu, z których wydobywają się gwiazdki, małe błyskawice i ogniste iskierki. No, ewentualnie spod kurzu mignie czasami czyjaś ręka lub noga.


Drugi plan


– A więc to stąd te zadrapania na pańskiej twarzy?

Skinięciem głowy potwierdziłem słuszność dedukcji doktora Plaskoty.

– A jak po bójce ma się pański współlokator?

– Zrobiłem mu limo pod okiem i ukruszyłem dwa zęby. W tym bardzo mocno jedną górną jedynkę – powiedziałem z satysfakcją. – Ale nie chowa urazy. Właściwie to jest chyba wdzięczny, że tylko tak to się dla niego skończyło.

Jerzy Plaskota kiwnął z uznaniem głową i niczym Dale Cooper z „Twin Peaks” pokazał skierowany do góry kciuk.


– Napomknął pan o zażywaniu środków halucynogennych w rodzaju LSD. Może opowiedzieć pan coś więcej o swoich doświadczeniach z nimi?


Ech, mogłem nie wspominać o tym kwasie doktorowi Plaskocie. Zaraz pewnie pochopnie zrobi ze mnie drugiego Syda Barretta z Pink Floyd i, przybierając pozę mędrca świata i monarchy, powie: „załatwił się pan niestety przez narkotyki”. I to mimo tego, że dieta Barretta opierała się na kwasach (niekoniecznie tych z rodziny omega), a moja.. no, pewnie mógłbym jeść nieco zdrowiej, może mniej wieczorami, ale w sumie swój sposób odżywiania uważałem za całkiem zbilansowany. A przede wszystkim, w odróżnieniu od świętej pamięci Syda, jest ze mną kontakt. Ba! Prócz tej cholernej kserokopiarki wszystko jest ze mną w sumie w porządku!


– Wziąłem LSD trzy razy w swoim życiu. Na przestrzeni – urwałem, żeby dokładnie policzyć – na przestrzeni roku bodajże. Ostatni raz dwa lata temu. Potem miałem jeszcze raz styczność z podobnymi rzeczami. Były to grzyby psylocybinowe rok temu – ostatnie zdanie wypowiedziałem lekko drżącym głosem i podparłem skronie o dłonie w klasycznym niemal facepalmie. Łokcie położyłem na blacie biurka lekarza. Nie lubiłem wspomnień grzybowego tripu.


– Czy kiedy był pan pod wpływem tych środków, zdarzyło się coś nieprzyjemnego?

– Raz. Właśnie po grzybach. Byłem wtedy świeżo po rozstaniu z dziewczyną, którą bardzo... kochałem – mówiłem wolno i posępnie. – Co tu dużo mówić, to nie był dobry moment na takie rzeczy. Płakałem, nie mogłem ruszyć z fotela. Mój współlokator, z którym zjedliśmy te grzyby, próbował nakłonić mnie do wzięcia xanaxu, a gdy zacząłem gadać o jakichś Werterach i samobójstwach z powodu nieszczęśliwej miłości, to po prostu wpakował mi dwa xanaxy do buzi... Potem mówił, że wyglądałem jakbym miał zaraz dołączyć do grona samobójców ze złamanym sercem... Wprawdzie nie czułem wtedy, jakbym miał to zrobić, ale pewnie z perspektywy Kuby, a też przecież był po grzybach, nie wyglądałem za ciekawie... Po xanaxach się uspokoiłem. Do tego stopnia, że za jakiś czas wyszliśmy do sklepu. Był już wieczór. Po drodze spojrzałem na jedną z ulicznych latarni, krzyknąłem „Ewa!” i... – podrapałem się po uciekającej na boki ze wstydu głowie – podbiegłem do Ewy, to znaczy tej latarni i zacząłem ją tulić. Przy okazji mówiłem rzeczy w stylu „nadal cię kocham”, „już cię nie puszczę” itepe, itede... Kuba doskoczył do mnie, odciągnął od latarni i okazało się, że zobaczyłem Ewę w... kobiecie z plakatu wyborczego! – ton mojego głosu stał się żywszy, puenta historii była całkiem zabawna. – Wie pan, do słupa tej latarni przyczepiono prostokątny kawałek tektury czy czegoś podobnego, a potem naklejono na tym plakat babki startującej do Sejmu. Najgorsze jest to, że startowała z listy PiS-u...


Doktor Plaskota wybuchnął śmiechem. Opanował się jednak prędko i znów wbił we mnie swoje czujne spojrzenie.


– Pali pan dużo marihuany, prawda?

A więc drugi trop! Nie udało się z LSD i Sydem Barrettem, to może uda się z trawą, Magikiem z Paktofoniki i „jedną pierdoloną schizofrenią”?


Odpowiedziałem doktorowi Plaskocie, że, owszem, schizoidalne właściwości marihuany są mi znane i mam świadomość, iż może ona na osoby predestynowane działać jak schizofreniczny katalizator. Nie uważałem jednak, bym zaliczał się do takich osób. Trawka zawsze działała na mnie tak, jak powinna, a do tego nie przeszkadzała w życiowym ogarnięciu – studia skończyłem o czasie, nie nawalałem w robocie.


Tak, paliłem sporo. Przez ostatnie dwa, może nawet trzy lata, kilka razy w tygodniu. Ale nie miałem nigdy problemów ze zrobieniem sobie przerwy, niezależnie od tego, czy była to przerwa wynikająca z chęci odświeżenia głowy, czy też przerwa przymusowa – pokłosie suszy u dilerów. Zdecydowanie zatem wykluczałem związek palenia z szafą grającą w pracy.


Doktor Plaskota też chyba zresztą wykluczał ten związek. Jego następne pytanie świadczyło natomiast o tym, że dostrzegł korelację pomiędzy ziołem oraz pewnym wydarzeniem z mojego życia...


– Dlaczego zostawiła pana dziewczyna?


Nie musiałem nawet za bardzo zbierać myśli. Nadal słyszałem zdania, które padły z ust Ewy przed rokiem, we wciąż przeze mnie zamieszkiwanym pokoju w akademiku. Może nie słowo w słowo, ale już kolejność argumentów z pewnością potrafiłem odwzorować z idealną dokładnością...


– Psuło się między nami coraz bardziej. Pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała – zacząłem mówić ponurym tonem, który miał się już nie zmienić do końca wspomnienia – że nie myślę poważnie o nas, że nie myślę poważnie o życiu. Zwyzywała mnie od ćpunów i idiotów, powiedziała, że nie mam ambicji. I jaj. Twierdziła, że się marnuję. Jej zdaniem po skończeniu filmoznawstwa mogłem robić coś fajnego i ambitnego. Gówno prawda. Skończyłem studia automatycznie upośledzające człowieka na rynku pracy. Nie podobała jej się moja praca w punkcie ksero, wkurzało ją to, że zapisałem się na studia z rozliczeniem nie po to, aby studiować, tylko po to, żeby mieszkać w akademiku i nie wydawać przynajmniej dwa razy większych pieniędzy na wynajmowanie mieszkania – zrobiłem krótką przerwę, tak jakbym chciał oddzielić dwa okresy, dwie ery, Erę Przed Odejściem Ewy i Erę Po Odejściu Ewy. – Pierwsze dni mocno przeżyłem, to jakoś wtedy zaliczyłem ten wspomniany panu grzybowy trip. Oczywiście nie zrobiłem nic, aby udowodnić Ewie, że się myliła. Mało tego – od czasu, gdy ze mną zerwała, ani razu się nie widzieliśmy i nie rozmawialiśmy. Zresztą, ja ubolewałem nad tym, że ona odeszła, a nie nad podanymi przez nią powodami. Uważałem... uważam je za niesprawiedliwie.


Jerzy Plaskota zmarszczył czoło, co prawdopodobnie świadczyło o intensywnym lepieniu przez niego jakiegoś komunikatu. Ja natomiast przez chwilę miałem wrażenie napływających mi do oczu łez – bez wątpienia ciągle nie wyleczyłem się z Ewy – ale zwyciężyło inne uczucie, którego jednak postanowiłem nie okazywać w swojej powierzchowności. Tym uczuciem było wkurzenie na samego siebie, że na tę krótką chwilę, chwilę zwierzeń o końcu mojego związku, wizyta u psychiatry zmieniła się w jakiś list do kącika złamanych serc, tudzież w post porzuconej karyny wysmarowany na Samosi.


– Co do sprawy, która pana sprowadziła do mnie, to powiem, panie Szymonie, tak: uważam, że nie ma pan schizofrenii – dla doktora Plaskoty na szczęście ważniejsze od miłosnego pocieszania okazało się być medyczne podejście do tematu. – Aczkolwiek zastosowałbym w pana przypadku postawę podobną do postawy agnostycznej – do końca też bym choroby u pana nie wykluczył. Objaw, z którym pan do mnie przyszedł, a innych objawów nie widzę, jest bardzo specyficzny, ale, widzi pan – mimo że jestem lekarzem, to po prostu jestem pewien, że nie da się wytłumaczyć wszystkich zjawisk na świecie. Poobserwujmy to i czekajmy na rozwój sytuacji. Jeżeli wyczuje pan inną niepokojącą kwestię, albo wyczuje ją ktoś w pana otoczeniu, no ale raczej nie współlokator, proszę natychmiast dzwonić. Przyjmę pana od ręki, za darmo. A co do kserokopiarki, to niech pan, przy uwzględnieniu, że są rzeczy na świecie, które się filozofom, a tym bardziej psychiatrom nie śniły, niech pan stara się czerpać radość z tej niesamowitej sytuacji – doktor Plaskota uśmiechnął się łagodnie.


Poczułem lekkość. Natychmiast wrócił spokój i pojawiła się nawet ochota na śmieszkowanie – w chwili, gdy wyjmowałem z portfela stówę za wizytę, pomyślałem, że warto by było skorzystać z obietnicy darmowej drugiej audiencji, nawet jeżeli nie zajdzie schizofreniczna potrzeba. Mógłbym na przykład przyjść do doktora Plaskoty i, ubarwiając opowieść o jakieś głosy i zwidy, wyciągnąć od niego receptę na różne medykamenty, którymi pasłbym swojego ukochanego współlokatora... Nie no, stop! Dostał już za swoje.


– Jeszcze jedno panie Szymonie – powiedziałem już „do widzenia” i chwytałem za klamkę, gdy lekarz postanowił dołożyć postscriptum – proszę starać się palić mniej. Robienie tego codziennie jest nudne... Wiem coś o tym - Jerzy Plaskota puścił do mnie oko, na co zaskoczony zareagowałem uniesieniem czoła. – No i może warto by było odezwać się do pani Ewy?


Pierwszy plan


Do rad doktora Plaskoty zastosowałem się połowicznie. Hmm, w sumie w jednej trzeciej.


Sugestii o nawiązaniu kontaktu z Ewą ani przez moment nie brałem pod uwagę.

Olałem również, przynajmniej na razie, kwestię ograniczenia THC. Byłem za bardzo zestresowany akcją z kserokopiarką, a ponadto nie mogłem sobie odpuścić pojointowych szyderstw ze szczerbatego Kuby, a także rapowanych na tę okoliczność freestyle'ów typu: Szczerbaty, szczerbaty jest ten oto Kuba/Bo próbował z mistrza zrobić czuba/Poszła na ryj jedna, druga tuba/I szczerbaty jest ten oto Kuba. Żeby nie było, że taki ze mnie mściciel – obiecałem dołożyć mu do wizyty u dentysty w przyszłym tygodniu.

Skorzystałem z jednej rady – zgodnie ze słowami doktora czerpałem radość z grającego tylko dla mnie urządzenia wielofunkcyjnego. Bo jak tu się nie cieszyć, gdy twoje uszy są łechtane fantastyczną muzyką, idealnie skrojoną pod każdą sytuację?

Przyszedłem w środę do pracy, kilkanaście godzin po psychiatrycznej wizycie i pudło przywitało mnie „That's Life” Franka Sinatry. Utworem z prostym lirycznym przesłaniem – dostajesz po gębie, leżysz na glebie, ale wstajesz i wiesz, że wstaniesz, by wrócić do nazwanego w piosence „wyścigiem” życia. Czy istniał bardziej adekwatny sposób na ponowne powitanie mnie w świecie zdrowych psychicznie?


Albo inna sytuacja – do punktu zaszła na oko 50-letnia babka słusznej postury. Udzielała mi instrukcji odnośnie kserowania swoich papierzysk, gdy jej oczy, przenoszone z zegarka, który miała na ręce, na wiszący nade mną zegar ścienny, zaczęły wyglądać jak oczy dramatycznego lemura. Zapytała tylko, czy nasz zegar działa dobrze, a gdy przytaknąłem, wyleciała z lokalu jak z procy. „Cholerny zegarek! Wnuczkę miałam odebrać z przedszkola! Proszę kserować, a ja przyjdę za dwie godziny po te papiery!” – krzyczała, biegnąc komicznie, a kiedy nakazałem maszynie pracować, bieg kobiety, obserwowany przeze mnie jeszcze chwilę przez okno, doczekał się podkładu w postaci „Nas nie dogoniat”. Nie wiem, czy bardziej nie pasowałaby muzyczka z „Benny Hilla”, ale i tak ubawiłem się setnie.


Środa i czwartek upłynęły przyjemnie z jeszcze jednego powodu – Dżej Dżej zapadła na przeziębienie i została w domu. Wiedziałem jednak, że w piątek, ostatni w tygodniu dzień pracy zakładu, na pewno przyjdzie. Przed zliczeniem utargu z całego tygodnia nie powstrzymałaby jej chyba nawet zaawansowana gruźlica.

Poprawka! Na bank by jej nie powstrzymała. Szefowa w piątek oczywiście przyszła do pracy i stwierdziła, że zostanie do końca dnia, pomimo sinoczerwonego nosa, który produkował niezliczone ilości kataru oraz budzącego ciarki suchego kaszlu, wstępnie przeze mnie zdiagnozowanego jako zapalenie oskrzeli. Obecność Janiny, mimo psucia walorów estetycznych izby a także ryzyka zarażenia się tym, co przywlokła, niosła ze sobą również wielką zaletę. Było sporo roboty i ręce Helgi, choć na dobrą sprawę nie opuszczały jej nosa, bez wątpienia zwiększyły szybkość obsługi kolejnych klientów.


Zbliżała się czternasta, gdy Helga kserowała tonę papierów od komornika kobiecie w średnim wieku po lewej stronie lady, a ja przy przeciwległym końcu kontuaru zajmowałem się wydrukiem jakichś pierdół dwóm bliźniaczkom, którym dawałem góra 19 lat. Stanowiły one osobliwą parę. Jedna gadała jak najęta, ubrana była na czarno, a jej twarz zdobił mocny i mroczny makijaż, podczas gdy druga, odziana w białe lniane spodnie i jedwabną bluzkę w tym samym kolorze milczała, gapiąc się nieprzytomnie w niezidentyfikowany punkt. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to taka kreacja, swoisty bliźniaczy performance, który miał na celu podkreślenie różnic dzielących obie dziewczyny. Jak dla mnie swoim zachowaniem tylko jednak potwierdzały łączącą je głęboką więź. Urządzenie wielofunkcyjne i tym razem nie zawiodło – na muzyczny komentarz wybrało „Black Or White” Michaela Jacksona.


Bliźniaczki wychodziły z pomieszczenia, gdy stało się TO. W wejściu stała ONA. Ewa. Moja księżniczka.


Jako facet, a więc i wzrokowiec, w pierwszej chwili zauważyłem ją w wymiarze fizycznym. Jej drobną sylwetkę. Długie, kasztanowo-rude włosy. Duże brązowe oczy, obserwujące wszystko z ciekawością i ciepłem spod okularów-kujonek. Żeby nie było – żadnych tam zerówek! Widziałem mały nosek ozdobiony wyblakłymi jeszcze piegami, które w najbliższym czasie, z racji coraz bardziej słonecznych dni, miały ściemnieć. Widziałem doskonale dobrane ciuchy – zielony rozpinany sweter vintage, granatowe wąskie spodnie, upstrzone ledwie dostrzegalną kratką oraz brązowe, sznurowane półbuty.

Była jak zwykle przepiękna.

Chwilę potem moją głowę, mój skurczony raptownie żołądek, nagle zesztywniałe kończyny, po prostu całe ciało wypełniła Ewa . Ile czasu mogło dzielić jej pojawienie się w wejściu od chwili, gdy podeszła do lady i stanęła ze mną twarzą w twarz? Pewnie nie więcej niż trzy sekundy. Ale w ciągu tych trzech sekund poczułem coś na kształt tego, co czują osoby, które spadają z dużej wysokości, albo znajdują się w stanie śmiertelnego zagrożenia. Wprawdzie nigdy nie byłem w podobnej sytuacji, ale podejrzewałem, że tak bym ją odebrał.


W wyobraźni krążyły mi wszystkie kojarzone z Ewą obrazy. Pozytywne obrazy.

Przypomniał mi się jej śmiech. Chwile spędzone na przekomarzaniu się. Pogonie za odjeżdżającymi tramwajami. Seanse filmowe, zarówno kinowe, z horrendalnie drogim popcornem jak i domowe, obserwowane spod koca, na którym leżało pudełko z pizzą. Rozmowy na każdy temat. Chwile niekrępującej ciszy. Chwile, gdy cisza stawała się krępująca i któreś z nas postanawiało ją przerwać. Trzymanie jej włosów, kiedy klęczała nad sedesem, bo wypiła za dużo wódki. Pocałunki. Rozkosz malującą się na jej twarzy i wpatrujące się we mnie oczy, gdy uprawialiśmy seks. Momenty, gdy specjalnie wstawałem wcześniej, żeby popatrzeć jak śpi...


Ewa, jak zawsze kulturalna, najpierw przywitała Helgę Hitler i obsługiwaną przez nią kobietę. Potem stanęła przede mną.

– Cześć Szymek! – uśmiechnęła się, odsłaniając zęby. Nie była speszona. Ja owszem. Czułem jak moja morda płonie ze wstydu.

– Yyy... Cześć Ewa... Yyy... co słychać? – wypaliłem idiotycznie i zobaczyłem w myślach siebie z doklejonymi oślimi uszami, wydającego dźwięk „ioo-ioo”.

Na szczęście Ewa nie chciała się nade mną pastwić. Jej uśmiech przybrał wariant, który mogłbym nazwać "Spokojnie, mały, wyluzuj". Dodała mi tym otuchy i animuszu. Moje myślenie stało się bardziej jasne, a głos pewniejszy.


– Co cię tutaj sprowadza? To znaczy... podejrzewam, że chcesz coś ksernąć, albo wydrukować, ale... dlaczego akurat tutaj?

– Chciałam sprawdzić, czy wciąż tu pracujesz. A jeżeli tak, to sprawdzić, jak się miewasz, po prostu cię zobaczyć.

Ewa musiała dostrzec nadzieję na mojej twarzy, bo od razu sprowadziła mnie na ziemię.

– Można powiedzieć, Szymek, że chciałam przychodząc tutaj, połączyć przyjemne z pożytecznym. Gdzie pożyteczne miało być zobaczenie ciebie, a przyjemne – w tym momencie sięgnęła do kieszeni po pendrive'a – wydrukowanie pewnej rzeczy.

– Porównujesz przyjemność – drugie ze słów wypowiedziałem z dużym przekąsem – płynącą z wydruku, z przyjemnością zobaczenia kogoś, kto w życiu dostarczył ci tyle przyjemności?


Męska duma to nie zawsze dobry doradca. Moją replikę wypowiedziałem zbyt głośno i zbyt ostentacyjnie. Atmosfera momentalnie się zagęściła. Ewa spąsowiała, spuściła wzrok, a na jej ustach zagościł grymas. Nachyliłem się bliżej niej, po pierwsze żeby sprostować sytuację, a po drugie, by uciec spoza zasięgu uszu Helgi i klientki od komornika. Miałem wrażenie, że nas podsłuchiwały.


– Przepraszam, Ewa – mówiłem półszeptem. – To było beznadziejne. Zresztą czego się można po mnie spodziewać... Jednakże, czuję się w obowiązku, by poinformować cię – zrobiłem niewinną minę oraz nadałem głosowi figlarny ton – że mnie nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później nie było tak przyjemnie... Boże... za te słowa też cię przepraszam... – skończyłem z na wpół udawanym zażenowaniem.


Uff, Ewa nadal posiadała dwie cudowne cechy charakteru: mocno zbliżone do mojego poczucie humoru i brak pamiętliwości. Ponownie się do mnie uśmiechnęła – przeprosiny zostały przyjęte.

W oczyszczonej po falstarcie atmosferze mogliśmy wrócić do właściwego celu wizyty Ewy.


Jak się okazało, moja była dziewczyna przyszła wydrukować swoje marzenie. Romans z wielką historią w tle – powieść osadzoną w realiach zaboru austriackiego. W dwóch egzemplarzach, które miała wysłać do zainteresowanego wydawnictwa. Ponownie zrobiło mi się głupio za moją chamską ripostę.


– Jeszcze raz cię przepraszam. Teraz rozumiem Ewa, co miałaś na myśli z tą przyjemnością wydruku. Serio. Nawet najbardziej wytrawny kochanek lub kochanka – uniosłem dwukrotnie brwi w uwodzicielskim odruchu – i przyjemność dawana przez nich, nie może się równać z przyjemnością dawaną przez spełnione marzenie... Tak przynajmniej myślę, ale nie wiem, nie mam porównania... Nie mam porównania ze spełnionym marzeniem oczywiście.


Ewa znowu zalała się rumieńcem, jednak tym razem jego oddźwięk był zdecydowanie pozytywny.

Usta Ewy, jej oczy, cała jej twarz, uśmiechały się do mnie. Jak za starych, cudownych czasów... Chwilę potem rozejrzała się po całym lokalu, by wreszcie utkwić we mnie melancholijne spojrzenie i wypowiedzieć słowa, po których miałem ochotę natychmiast zmienić moje życie:

– Może powinieneś dążyć do tego, żeby mieć takie porównanie i spełnić marzenie?


Umierałem z ciekawości, co zagra pudło na okoliczność spotkania z Ewą. Spektrum możliwości jawiło się jako bardzo szerokie. „Czerwony jak cegła”, by uczcić moje początkowe napięcie? A może „She” w wersji Elvisa Costello z „Notting Hill”? Albo Whitney Houston i „I Will Always Love You”? Nic z tych rzeczy... Moją głowę wypełniło „Stuck In The Middle With You” Stealers Wheel. Utwór, który większość Polaków poznało zapewne w czasie seansu „Wściekłych psów” Quentina Tarantino – piosenka pojawia się w scenie, gdy jeden z bandziorów, grany przez Michaela Madsena, torturuje policjanta. Scena jest jednym wielkim dysonansem: bandyta tańczy jak gdyby nigdy nic do folkowego kawałka, podśpiewując pod nosem, by zaraz rzucić się na więzionego glinę i odciąć mu brzytwą ucho...


Oglądaliśmy ten film z Ewą – ona po raz pierwszy, ja po raz trzeci i Ewa podczas sceny z uchem zakrywała sobie oczy moją dłonią – więc jakieś uzasadnienie takiego wyboru kawałka niby istniało. Nie byłem jednak zadowolony. Popatrzyłem na maszynę z wyrzutem. Ewa ze zdziwioną miną wpatrywała się z kolei w swojego iPhone'a.


– Coś się stało? Wyglądasz na kogoś w niezłym szoku.

Ewa wyjaśniła w czym rzecz – wydawało jej się, że ktoś do niej dzwoni.

Moje serce momentalnie przyspieszyło.

– Jaki masz dzwonek? „Stuck In The Middle With You”? – spytałem rozedrgany.

Ewa otworzyła szeroko usta.

– Skąd... skąd wiesz?

– Yyy... no przecież słyszę ten numer – proste rozwiązania są najbardziej skuteczne.

– Kurde, Szymek, skąd to słychać? Radio chyba macie wyłączone?

– Zgadza się. Pewnie z zewnątrz – starałem się brzmieć tak pewnie, na ile było to możliwe.

– Ale, kurcze, przecież to tutaj gra!

Musiałem odwrócić jej uwagę. Sytuację najlepiej zawsze rozładowuje humor.

– No nie wiem, Ewa, mam do Macierewicza dzwonić, żeby wjechał tutaj z komisją śledczą?

Ewa parsknęła śmiechem i odpuściła temat, a ja gorączkowo myślałem nad rozwiązaniem sytuacji. Póki co, przynajmniej do pojawienia się jakiegoś pomysłu, pozwoliłem jej mówić – w przypływie refleksu oraz chłodnego myślenia poprosiłem o streszczenie powieści, której kolejne kartki wypluwała drukarka.


Słabo rejestrowałem to, co Ewa mówiła. Patrzenie na nią, słuchanie tego, jak mówi, a mówiła całą sobą, z wielką pasją i radością, sprawiało mi nieopisaną przyjemność. Nie mogłem jednak skupić się na treści słów. Szukałem rozwiązania...


... I niczego nie wykombinowałem. Podałem Ewie dwie sztuki maszynopisu powieści, odebrałem należność, wymieniliśmy zwyczajowe uprzejmości – „fajnie cię było zobaczyć” i... I tyle. Wyszła. Może na kolejny rok, może na całe życie? Najchętniej bym się rozpłakał, co zresztą, gdyby nie obecność w pomieszczeniu innych osób, zapewne by nastąpiło. Zacisnąłem jednak szczęki i udawałem, że sprawdzam coś na komputerze. Po kilkunastu sekundach usłyszałem Janinę – mówiła do mnie. Odwróciłem się niespiesznie. Szefowa wraz z klientką od komornika łypały na mnie z politowaniem.


– Szymek... Czy tobie nawet w sprawach osobistych trzeba wydawać polecenia?

Patrzyłem ogłupiały.

– Najwyraźniej tak... Chłopie, lećże za nią natychmiast! I bez wiadomości o randce nawet nie wracaj!


Wyleciałem z zakładu jak Usain Bolt z bloków startowych za najlepszych czasów. Postanowiłem, że powiem Ewie o urządzeniu! Najpierw jednak musiałem ją odnaleźć...


Ewa


Wizyta w pracy Szymona zapewniła mi jedynie kontynuację sprzecznych uczuć oraz myśli dotyczących ex-chłopaka. I to nie jest tak, że jestem kobietą, a więc osobą stereotypowo niezdecydowaną i mało konkretną. Po prostu o Szymku nie mogłam myśleć jednotorowo.


Weźmy choćby te dzisiejsze odwiedziny. Z jednej strony wspaniale go było zobaczyć po roku od rozstania, a jeszcze lepiej odnotować, że wygląda nieźle, wciąż ma kupę wdzięku i dar do mówienia rzeczy jednocześnie nieco głupkowatych, ale i niepozbawionych inteligencji. Wciąż jednak pracował w tym ksero, więc stagnacja musiała dalej trwać.

Mógł robić naprawdę fajne rzeczy. Świetnie pisał i opowiadał o popkulturze – kiedy zaczęliśmy ze sobą być, prowadził jeszcze przez chwilkę bardzo lubianą audycję w radiu studenckim. Zrezygnował z powodu tarć między nim a redakcyjną górą, chociaż moim zdaniem zaczął być przewrażliwiony na swoim punkcie, czego, według mnie, główną przyczyną była trawa.


No właśnie... Trawa. Tego nie potrafiłam nigdy zrozumieć. Tyle pięknych słów i zapewnień o tym, że jestem dla niego całym światem... Zapewnień rozpuszczających się w kłębowisku marihuanowego dymu. Na nic zdały się rozmowy z nim i moje prośby, aby z tym zbastował. Zawsze wymyślał jakieś bzdury - a to stres, a to bezsenność, generalnie dziesiątki czynników, na które było jedno lekarstwo: marihuana.


W końcu pewnego dnia wparowałam do tego jego syfiastego pokoju w akademiku. Siedzieli jak zwykle zjarani razem z Kubą i coś we mnie pękło. Wyzwałam ich od ćpunów bez ambicji i powiedziałam Szymkowi, że to koniec i że nie spędzę życia z osobą egzystującą w taki sposób. Czasami wracam do tej sytuacji w myślach. Nie jestem do końca pewna, czy faktycznie chciałam z nim zerwać. Chyba bardziej chodziło mi o postawienie ostatecznego ultimatum, które w obliczu niepodjęcia przez Szymka żadnych działań, stało się końcem naszego związku.


Pogrążona w myślach wychodziłam z Żabki zlokalizowanej naprzeciwko punktu ksero, w którym pracował Szymek, gdy ujrzałam go ponownie. Miałam zawołać, ale zobaczył mnie wcześniej i natychmiast podbiegł. Cały spocony. Na pytanie o źródło o potu odpowiedział, że szukał mnie w najbliższej okolicy, ponieważ musi mi coś powiedzieć. A potem (nomen omen) wziął głęboki oddech i niezwykle spokojnym, rzeczowym tonem opowiedział mi najdziwniejszą historię, jaką słyszałam w życiu.

Wróciliśmy do jego pracy.


Pierwszy plan


Myślicie, że gdy wróciliśmy do zakładu i włączyłem urządzenie, rozległy się dźwięki „At Last” Etty James i zaczęliśmy się całować z Ewą przy oklaskach Helgi Hitler oraz baby od komornika?

Źle myślicie.

Gdy kserowałem kartkę, o której Ewa rzekomo sobie przypomniała – kit skrojony dla szefowej – nie stało się nic.

Brak piosenki. Cisza.

Ewa wyszła z miną stanowiącą swoistą kombinację złości i zawiedzionych nadziei. Miało to swoją dobrą stronę – obserwujące zdarzenie Helga z klientką wzięły ją za walniętą i dały mi spokój.


Mimo bezradności szukałem wytłumaczenia. Dlaczego akurat teraz? Co się stało? Zauważyłem analogię z... „Milczeniem owiec”. Może byłem jak agentka Starling – ona, by przestać śnić o beczących owcach musiała uratować owieczkę-dziewczynę szykowaną na rzeź przez Buffalo Billa, a ja by przestać słyszeć piosenki grane przez kserokopiarkę, musiałem odnaleźć osobę, która również by je słyszała?


A może... A może mogłem to jeszcze uratować? Może Ewa da się namówić na rozmowę z Kubą i doktorem Plaskotą, i oni jej powiedzą, że to nie była żadna ściema?

Maraton kserowania papierów od komornika wreszcie dobiegł końca. Klientka opuściła lokal. A Helga Hitler wyjaśniła mi, dlaczego muzyka przestała grać.

– Szymek, mam prośbę. Jak wyszedłeś szukać tej dziewczyny, wylało mi się trochę wody na przedłużacz. Trochę, ale wystarczyło, żeby rozwalić go a przy okazji kabel od nowej kopiarki. Kabel wzięłam zapasowy, ale innego przedłużacza nie mamy i musiałam podpiąć kopiarki do gniazdek w ścianach. Kupiłbyś nową listwę, a tę starą razem z tym kablem wywalił, ok? Są na zapleczu. Pieniądze weź z kasetki.


A więc muzyka to zasługa nie tyle urządzenia, co kabla zasilającego lub przedłużacza?! Jeszcze nie wszystko było stracone! Musiała być jakaś szansa na wskrzeszenie takich rzeczy!


Zapowiadał się pracowity weekend…











 
 
 

Komentarze


Teksty na stronie objęte są prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i rozpowszechnianie bez zgody autora zabronione. 

© 2023 by The Book Lover. Proudly created with Wix.com

bottom of page