top of page
Szukaj

Palenie zabija?

  • MC
  • 15 wrz 2019
  • 22 minut(y) czytania

1. Na łożu śmierci vol. 1


Lamenty trwają. Nawet przed śmiercią człowiek nie ma odrobiny spokoju. Do moich uszu cały czas dobiega kakofonia kwileń, łkań, posmarkiwań i dramatycznych podszeptów.

– Antoni... – moja żona Elżbieta zaczyna kolejne zaklinanie rzeczywistości – wyjdziesz z tego... Uwierz w to mocno, medycyna zna cuda – apeluje żarliwie, zdając się lekceważyć opinie lekarzy, choć te są bezlitosne.


Umieram na raka płuc. Nowotwór jest w ostatnim stadium. Śmierć, którą odbywam, powszechnie uważana jest za niezwykle bolesną – człowiek dusi się, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Na początku mojej agonii może i rzeczywiście tak było, ponadto ból potęgował również najstarszy znany ludzkości strach. Strach przed śmiercią.


Teraz już się jednak nie boję. Nic mnie także nie boli, a zawdzięczam to nie tyle działaniom morfiny i aparatury podtrzymującej życie, co zgodzie i akceptacji nieuchronnego. Poddałem się umieraniu. Totalnie. Bez żadnych pytań i bez wątpliwości. Bez strachu.


Swój stan porównałbym do medytacji. Po prostu trwam, a żadna myśl nie wypełnia mojej głowy dłużej niż przez maleńki ułamek chwili. Medytacyjnemu przeżywaniu śmierci na pewno sprzyja to, że jestem zbyt słaby, by zajmować się czymś innym. Nie mogę mówić, w grę nie wchodzi również komunikacja pisemna, ponieważ moje dłonie są zbyt liche, aby podjąć skoordynowane działania wymagające siły i precyzji. Poza ledwie kilkoma wyjątkami, przez większą część doby nie działają również moje oczy.


Najtrudniejsze w umieraniu jest dla mnie słuchanie bliskich rozpaczających nad moimi prawie że zwłokami, lecz trudność tego zjawiska zdążyła mi się objawić na różne sposoby. Najpierw łzy i płacz sprawiały, że czułem się jeszcze gorzej. Potem stały się przyczyną odczuwania przeze mnie olbrzymiej wdzięczności – choć ze względu na słabość mojego ciała nie potrafiłem tego okazać na zewnątrz, od środka grzały mnie radość, duma z posiadania rodziny, świadomość bycia dla niej ważnym i potrzebnym... Czułem wtedy, że moje życie miało sens.


Poczucie sensu jest, tak samo jak inne uczucia, ulotne. W moim przypadku ulotniło się na rzecz wielkiej, nigdy wcześniej nieodczuwanej irytacji. O, tak, wierzcie mi – gdy umierasz pogodzony ze śmiercią, w pewnym momencie bardzo irytuje cię mącenie twojego spokoju przez niespokojnych ludzi. Nawet jeżeli są to twoi najbliżsi.


Chociaż otworzenie oczu i pozostawienie ich tak dłużej niż przez trzy sekundy jest dla mnie olbrzymim wysiłkiem, stężenie irytacji robi się tak wysokie, że zdaje się unosić moje powieki ku górze i trzymać je szeroko otwarte. Rodzina momentalnie milknie, widok moich źrenic przez tak długą chwilę przywołuje na ich twarze szok. Nie jest to cisza z gatunku przyjemnych, ale w porównaniu z aktem oskarżenia wobec nikotyny, którego musiałem wysłuchiwać, jest jak ambrozja. Jak zimny pilzner w upalny dzień. Jak... papieros po świetnym seksie.


Papierosy... To one doprowadziły mnie do raka płuc. Paliłem ich dużo, średnio półtorej paczki dziennie przez prawie 35 lat. Nie jest jednak prawdą, że tytoń mnie zabił. Właściwie uratował on moje życie...

– Tyle mu zawsze powtarzałam, tyle prosiłam, żeby przestać palić to gówno – zdanie wygłoszone przez Elżbietę rozpoczęło proces unoszenia się moich powiek.

– Nie możesz się za to winić, mamo, nic nie mogłaś na to poradzić – całkiem mądrze zaczyna swoją odpowiedź Edyta, moja najstarsza córka. Niestety psuje ją kompletnie swoimi kolejnymi słowami, tym razem skierowanymi do jej dzieci a moich wnuczków – 15-letniego Grzesia i 13-letniej Marceliny: – Dzieci, jeżeli kiedykolwiek przyszłoby wam do głowy wziąć do buzi papierosa, przypomnijcie sobie ten widok.

Słuchanie tych bredni gotuje krew w moich żyłach i stawia oczy półotwarte. Gdyby oni tylko wiedzieli... Nie wiedzą jednak, bo nie mają prawa tego wiedzieć, a więc mowa oskarżycielska z tytoniem i nikotyną jako oskarżonymi trwa dalej.

– Szkoda, że Unii Europejskiej nie udało się zdelegalizować tytoniu – rzuca bezradnie Rafał, mąż Edyty a mój zięć, zdradzając przy okazji totalitarne poglądy. – Ech, gdyby nie było w sklepach tych papierosów...


"Gdyby Unia wycofała fajki ze sklepów, byłoby jak z alkoholem w czasach prohibicji – kupowałbym je na papierosowych metach, gamoniu” – odpowiadam gniewnie w myślach na rafałowe bzdury, a moje oczy podnoszą się o kilka kolejnych stopni. Gdyby on tylko wiedział, co zawdzięczam papierosom, co on im zawdzięcza... Gdyby oni wszyscy to wiedzieli...


– Nie ma co gdybać – tym razem mądrym początkiem wypowiedzi popisuje się moja młodsza córka Kasia, której przytakuje trzymający ją za rękę mąż Krystian. Niestety Kasia, podobnie jak Edyta, spektakularnie marnuje kapitał na powiedzenie czegoś mądrego: – Jak ja nienawidziłam jak tata palił, gdy byłam mała – Kasia momentalnie przechodząc do łkania, dzieli się otoczeniem swoim podszytym poczuciem winy wspomnieniem, czym nakłada zbaraniałe przerażenie na twarze Krystiana oraz Maciusia, najmłodszego z moich wnucząt. – A przed nim udawałam, że mi to nie przeszkadza... Nawet mówiłam mu, że lubię ten zapach... A trzeba było kaszleć i dławić się za każdym razem, kiedy tylko odpalał papierosa! Udawać, że się krztuszę! Może dzięki temu rzuciłby palenie i nigdy nie zachorował?!


Dziecko! Gdyby nie papierosy, nie byłoby cię na tym świecie! Nie byłoby mnie na świecie! Absurdalne poczucie winy Kasi doprowadza moją krew do wrzenia, a powieki do pełnego rozwarcia. Na sali zalega cisza. Twarze zgromadzonych nieruchomieją. Wszyscy są w szoku, że moje oczy patrzą już tak długo, a jeszcze bardziej zadziwiają ich ruchy mojej głowy. Patrzę najpierw w lewo, gdzie stoją Elżbieta, Edyta i Rafał. Potem mój wzrok wędruje w stronę końca łóżka, zza którego przyglądają mi się Grzesiu, Marcelina oraz Maciek. Wreszcie spoglądam w prawo. Twarze Kasi i Krystiana sprawiają na mnie wrażenie najbardziej zatrwożonych, jakby zdawały sobie sprawę z położenia przez Kasię największych zasług dla mojego wytrzeszczu.


Chciałbym krzyknąć „dziecko! Nie opowiadaj bzdur! To nie twoja wina! To nawet nie jest wina fajek! Właściwie to zawdzięczasz im życie!”, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie głosu. Próbuję poruszyć rękami, wierząc, że skoro nie mogę jej wypowiedzieć, to może chociaż będę mógł swoją najskrytszą tajemnicę zdradzić pisemnie. Nic z tego, ręce mam jak kłody.


Może nie ujawniłbym najbliższym całości swojej najskrytszej tajemnicy, bo mogłaby im ona złamać serca, ale na pewno chciałbym, aby usłyszeli lub przeczytali jedno moje zdanie. Brzmiałoby ono „dawno temu papieros uratował mi życie”.


2. Rok 2022


Kryzys w małżeństwie

Była wiosna 2022 roku. Z Elżbietą tworzyliśmy małżeństwo od prawie piętnastu miesięcy. Dopadł nas wtedy duży kryzys Ja uważałem, że nadszedł czas na dziecko, podczas gdy priorytet numer jeden Elżbiety stanowiła kariera. Moja żona od miesiąca zażywała pigułki antykoncepcyjne, o co straszliwie się pożarliśmy. W następstwie tej kłótni tabletki zadziałały bardzo nietypowo – w ogóle nie uprawialiśmy seksu.

Scysja, która rozeszła się wokół tematu pigułek, okazała się ledwie małym pikusiem w porównaniu z kolejną awanturą. Przypadkiem odkryłem, że Elka konwersuje na messengerze z niejakim Dariuszem, a dodatkowo styl tej konwersacji wskazywał na dużą zażyłość łączącą rozmówców. Wygłosiłem niewyobrażalną tyradę, a żona mnie... wyśmiała! Po największym w moim życiu koncercie złości!


Śmiech Elki nie rozładował napięć pomiędzy nami. Wprost przeciwnie. Staliśmy się sobie naprawdę obcy. Zacząłem spać na kanapie. W dodatku Elżbieta upodobała sobie jedną nader sadystyczną czynność: codziennie około 20 pojawiała się w drzwiach kuchni, ustawiając się tak abym widział ją z zajmowanego przez siebie pokoju stołowego. Najpierw wyjmowała z blistra jedną pigułkę antykoncepcyjną, a potem patrząc w moją stronę z wyzywającą drwiną, połykała ją popijając wodą. Następnie jak gdyby nigdy nic wychodziła z kuchni i szła prosto do użytkowanej wówczas wyłącznie przez nią sypialni.

Obejrzałem to przedstawienie jakieś 20 dni z rzędu, a każdy kolejny seans zabierał mi poczucie męskości coraz łapczywiej. Myśli na temat potencjalnego romansu Elki z Dariuszem tylko potęgowały mój niepokój. W mojej głowie zakiełkowała myśl o rewanżu...


Słomiany wdowiec

Elżbieta pojechała na delegację do Niemiec. Pracowałem wówczas w łódzkiej korporacji zajmującej się realizacjami zamówień na komputery oraz ich części. Mój zespół tworzyło 22 członków, z czego zdecydowaną większość, bo aż 15 osób, stanowiły kobiety. Jedną z koleżanek – Magdę – znałem z pracy w firmie od blisko czterech lat. Bardzo się lubiliśmy – oglądaliśmy te same seriale, śmieszyli nas ci sami standuperzy, uwielbialiśmy również klasycznego hard rocka. Takie punkty zaczepienia mogą być fundamentem ciekawej relacji. W naszym przypadku dały początek biurowej przyjaźni.

Paweł, jeden z moich kolegów z pracy, kilkukrotnie stwierdzał, że Magda na mnie leci. Długo nie brałem jego słów na serio. W obliczu zgwałconej przez żonę męskości, nadszedł jednak moment, gdy stały się odezwą do działania.

– Bardzo dziś seksownie wyglądasz – powiedziałem do Magdy sztucznie obniżonym głosem, przymrużywszy oczy. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stoliku w kuchni, którą użytkowały trzy zespoły. W sumie około 40 osób. W tamtym momencie byliśmy jednak sami.

– Dzięki Antek – beznamiętnie odparła Magda, lekceważąc komplement.

Co zrobiłem z jej olewką? Wystrzeliłem z tekstem, który nie miał szans przejść bez echa: – Pojedziesz ze mną do hotelu uprawiać seks?


Magda wyglądała jakby poraził ją piorun. Staliśmy bez ruchu jakieś 10 sekund, wpatrując się niby w siebie, niby w ściany znajdujące się za naszymi głowami. Po tym czasie Magda odwróciła się i błyskawicznie ulotniła z miejsca zdarzenia. Czułem czerwone łaty wstydu na twarzy.


Szybko podjąłem decyzję o przeproszeniu koleżanki. Zrobiłem to na messengerze – byłem pewien, że Magda nie zgodzi się na pójście do żadnej z salek konferencyjnych. Openspejsowe przeprosiny ze względu na siedzących wokoło kolegów również nie wchodziły w rachubę. Wiadomość, którą wysłałem, wyglądała następująco: Magda, bardzo Cię przepraszam za to, co stało się w kuchni. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. To znaczy wiem... Od jakiegoś czasu mam problemy z Elą i to był wyraz frustracji, jaka tkwi we mnie. Jeszcze raz przepraszam.


Magda odpisała tylko „ok. spoko”.


W ciągu następnych kilku dni niby było spoko, choć tak naprawdę nie. Magdę i mnie dzielił niewidzialny szlaban. Wprawdzie oboje normalnie uczestniczyliśmy w biurowych grupowych pogadankach, ale totalnie zniknęły bezpośrednie interakcje między nami. Skończyły się więc wspólne kawy i obiady w feralnej openspejsowej kuchni.


W domu wciąż działo się fatalnie. Elżbieta wróciła z delegacji i tak samo jak podczas jej pobytu w Niemczech, tak i w domu nie mieliśmy kontaktu. Ponadto żona instagramową wrzutą zdjęcia na tle Bramy Brandenburskiej w Berlinie zakomunikowała mi kolejny pracowniczy wyjazd. Ledwie tydzień po powrocie z ostatniego. Swoją fotografię Elka opisała słowami: „Berlinie! Wchodzimy w Ciebie znowu! Jak w tę bramę! Jeszcze w tym tygodniu haha <3 <3”.

Zdjęcie skomentował Dariusz: „I tym razem będziesz miała lepsze towarzystwo niż ostatnio, co nie @Marie_Faj? XD”. Moja żona odpowiedziała „Haha, jaki skromny”, zaś Marie_Faj vel Maria Fajkowska – koleżanka Elki z pracy i jej towarzyszka na ostatnim wyjeździe - „Kurwa nie sądzę!”.


Byłem wściekły. Po mojej głowie co rusz przebiegały myśli o rozwodzie i zdradzie. Zarówno mojej jak i Elki.


Plan zemsty

Od ponad dwóch miesięcy nie uprawiałem seksu. Masturbowałem się rzadko, ponieważ ta czynność frustrowała mnie jeszcze bardziej. Obiecałem sobie, że gdy Elżbieta wyjedzie na delegację z Dariuszem, zrewanżuję się jej za wszystkie dokonane na mojej męskiej dumie gwałty.


Poszukiwania rewanżu zacząłem po najmniejszej linii oporu, odwiedzając różne internetowe galerie dziwek w rodzaju roksa.pl. Kolejne profile przeglądałem jednak mechanicznie. Prostytutki zupełnie mnie nie pociągały. Uznałem, że lepszą opcją będzie pójście do baru.


Swój plan miałem zamiar wdrożyć w życie pewnej kwietniowej soboty. Tamten dzień rozpocząłem bardzo wcześnie, ponieważ postanowiłem iść do pracy. Z powodu kilkudniowej awarii systemu mieliśmy potężne zaległości w procesowaniu zamówień klientów i, mimo że mój zespół pracował w standardowych godzinach od poniedziałku do piątku, managament podwójną dniówką oraz dodatkowym dniem do urlopu, motywował nas do sobotniej roboty. Choć mnie i tak bardziej zachęcały do niej pustka, frustracja i zero alternatyw jeżeli chodzi o jakieś inne konstruktywne czynności. W dwóch słowach – brak laku.


W pracy zjawiłem się punktualnie o szóstej, przed wejściem do budynku spalając czwartego już tamtego dnia niebieskiego Lucky Strike'a. Na open space'ie nikogo nie było. Włączyłem komputer i w trakcie jego uruchamiania poszedłem do kuchni, z której po chwili wróciłem w towarzystwie zalanego kawą kubka. Uzbrojony w najpopularniejszy na świecie stymulant rzuciłem się w wir czynności często nazywanej przez ludzi pracujących w korporacjach „taskowaniem”. Kilka minut po siódmej poczułem skurcz żołądka, potwierdzony charakterystycznym odgłosem podobnym do bulgotania wody. Wyjąłem więc przygotowane w domu kanapki i, nie odchodząc od biurka, rozpocząłem przerwę śniadaniową.


Jak na człowieka XXI wieku przystało, w pochłanianiu kolejnych kęsów towarzyszył mi smartfon. Najpierw, celem wykonania porannej prasówki, odwiedziłem onet.pl i gazeta.pl, potem kilka minut poświęciłem na artykuł z dziedziny mojej wielkiej pasji – historii motoryzacji. Social media zostawiłem sobie na końcówkę drugiej kanapki. Na Facebooku nie zastałem niczego ciekawego. Treści wyświetlające się na moim wallu od dawna stanowiły osobliwy kolaż złożony ze zdjęć dzieci, pełnych jadu wpisów i komentarzy znajomych usposobionych ultraprawicowo a także okraszonych zdjęciami wpisów dotyczących samochodów. Dużo ciekawiej miało być za to na Instagramie...


Dużo ciekawiej? Dobre sobie! Instagram przywitał mnie prawdziwą bombą – zdjęciem Elżbiety w towarzystwie Marii i Dariusza. Było to selfie, które pstryknął domniemany kochanek mojej żony. Stał on w środku, telefon trzymając w prawej dłoni, a swoje ramię opierał o kark Elki, której czubek głowy niemal stykał się z jego brodą. Maria stała w zauważalnym oddaleniu od pary gołąbeczków, sprawiając wrażenie, jakby odgrywała rolę przyzwoitki. Twarze całej trójki zdobiły szerokie, ukazujące nienaganne uzębienia, uśmiechy. Utworzony przez Elkę opis potwierdzał bijący ze zdjęcia entuzjazm: „One word for this photo: BEST. Best people, best city, best time in my life”. Zdjęcie skomentowały dwie osoby. Maria, która napisała tylko „<3” oraz Dariusz: „Potwierdzam! Najlepiej! <3”.


Przez jakieś pięć minut od zobaczenia nowego instagramowego postu mojej żony wyglądałem zapewne jak wkurwiony byk. Nie zdziwiłbym się nawet, jeżeli z mojego nosa wydobywała się wtedy para. Moje policzki smagały płomienie złości, a temperaturę ciała na wysokości klatki piersiowej odczuwałem na przynajmniej 60 stopni. Miałem ochotę chwycić monitor na którym pracowałem i cisnąć nim o podłogę lub okno, ostatecznie jednak swój gniew wyładowałem w bardziej masochistyczny sposób. Zacisnąłem swoje dłonie w pięści, uderzając nimi tak mocno jak tylko potrafiłem w uda.


Siła uderzeń sprawiła, że aż zaskomlałem i skuliłem się, kładąc czoło na biurku. Moją głowę wypełniły zaś bezradność i czarne myśli dotyczące przyszłości. Oczami wyobraźni widziałem jak składam pozew o rozwód, oznajmiam to Elżbiecie, a ta reaguje śmiechem i słowami „no, kurwa, wreszcie!”. Widziałem naszą rozwodową rozprawę i zgoła odmienne oblicza moje oraz Elżbiety w trakcie jej trwania – moje pełne wściekłości i napięcia, Elżbiety zaś politowania i satysfakcji. Widziałem również jak Elka po rozprawie ostentacyjnie przed moimi oczami rzuca się w ramiona Dariusza, by zacząć wraz z nim skakać w kółko, jakby byli piłkarzami wykonującymi taniec radości po wygranym meczu.


Najgorszy był jednak ostatni z obrazów – Elki pieprzącej się z Dariuszem. Elka opierała się o ścianę plecami i oplatała nogami tułów Dariusza, który brał ją na stojąco niczym gwiazda porno.

– Jaki jest mój kutas? – pytał Dariusz, nie przerywając napierania.

– Jest jak pieprzony Jeep Grand Cheeroke. Jak Hammer. Aaaaa! Ach! Nie to co ten maluch mojego byłego starego – odpowiedziała moja żona i oboje wydali dźwięk będący połączeniem śmiechu a także jęku rozkoszy.

Z moich oczu pociekły łzy. Schowałem twarz w dłoniach.

– Antek, co z tobą?! – nie odnotowałem, że na open space'ie pojawiła się Magda, która stała nade mną, wpatrując się totalnie zdziwiona swoimi lazurowymi oczami.


Wstałem z krzesła jak oparzony i ruszyłem w kierunku drzwi oddzielających open space od holu z łazienkami i windami. Magdzie rzuciłem tylko na odchodne, starając się brzmieć możliwie spokojnie: – Mam straszną alergię. Pewnie to te jebane pyłki.

Zjechałem na dół, by w towarzystwie skapujących z oczu łez wypalić przed budynkiem firmy trzy papierosy z rzędu w ciągu jakichś siedmiu minut. I gdyby nie nagły zawrót głowy, który prawie sprowadził mnie do parteru, na tym by się nie skończyło. W obliczu przedawkowania nikotyny wróciłem jednak na piętro, od razu kierując się do toalety. W łazience, po opuszczeniu spodni oraz majtek, usiadłem na kiblu. Opierając łokcie o wciąż piekące uda, pogrążyłem się w facepalmie. Udało mi się za to wstrzymać łzy. Siedziałem tak pewnie z dobre pół godziny, gdy postanowiłem spojrzeć na zegarek. Wskazywał godzinę 8:23. Miałem nadzieję, że prócz Magdy, ktoś będzie już siedział w pracy. Opuściłem kabinę, przemyłem twarz zimną wodą, stwierdzając, iż moje oczy wyglądają względnie ok i wróciłem na open space.

Magda na szczęście miała towarzystwo – podczas moich toaletowych rozpaczy pojawili się Maja, Iwona oraz mój dobry kumpel Paweł.


Zemsta

– Siema! Widzę, że kolega nieźle się opierdala! Przyszedł żem do tyry z 15 minut temu, patrzę, wszystkie twoje graty rozłożone, kanapki zeżarte, tylko kolegi nie ma! – Paweł był mistrzem dziarskich powitań.

– Nie się opierdala, tylko gastryka mu coś nie teges – odpowiedziałem ze zbolałą miną, sadowiąc tyłek na fotelu.


Niedługo potem poczułem w kieszeni spodni wibrację telefonu. Wiadomość na messengerze. Była od Magdy: „Słuchaj Antek... Nie wiem czy to o to chodzi, ale podejrzewam, że cały czas coś nie gra w Twoim małżeństwie. Piszę tutaj, bo widzę, że nie jesteś dziś za bardzo rozmowny, ale może łatwiej będzie ci napisać... Jakby coś wal śmiało, zrobi ci się lżej...”.


Nie zastanawiałem się ani chwili. Ledwie odczytałem wiadomość, a moje palce w szaleńczym galopie kreśliły na ekranie telefonu kolejne słowa odpowiedzi. Opisałem Magdzie ostatnie tygodnie swojego małżeństwa. Niczego nie pominąłem – ani odzierających mnie z godności zachowań Elżbiety, ani swoich podejrzeń dotyczących jej prawdopodobnego romansu. Magda odpisała krótko: „Chodź do kuchni”. Na tę wiadomość również zareagowałem błyskawicznie – zerwałem się z fotela jakby oblano mnie gorącą wodą.


W kuchni znalazłem się przed Magdą, która dołączyła po kilku sekundach. Stanęliśmy naprzeciwko siebie tuż obok automatu do kawy.


– Antek, wiem, że ludzie nienawidzą tego w takich sytuacjach – rozpoczęła Magda, wstydliwie wodząc oczami – gadania typu „głowa do góry” albo „czill, wszystko będzie dobrze”... Po prostu... po prostu chodź tutaj – zaordynowała, przyciągając mnie mocno do siebie i obejmując rękami.


Odwzajemniłem uścisk. Po karku i plecach przebiegły mi przyjemne dreszcze, a gdy Magda przesunęła dłonią po mych plecach, całym ciałem wstrząsnęło niemal epileptycznie. Potem do moich nozdrzy dobiegł zapach jej perfum. Było to najprzyjemniejsze zdarzenie ostatnich tygodni. Niesamowicie brakowało mi bliskości. Wydawało mi się, że wsiąkam w swoją koleżankę, że tonę w niej, równolegle utrzymując się na powierzchni. Jakbym uprawiał floating bez konieczności użycia kabiny sensorycznej.


W pewnym momencie, nie mam pojęcia jak długo po rzuceniu się w jej ramiona, Magda poluzowała uścisk, oddalając się ode mnie całym ciałem. Prędko zrozumiałem, dlaczego... Mój penis był twardy jak skała, a ponieważ wbijał się w udo Magdy, ta z całą pewnością o tym wiedziała...


Odskoczyłem od pocieszycielki w kolejnym epileptycznym szarpnięciu, z zażenowaniem wydukałem „kurwa, przepraszam” i po raz kolejny tamtego poranka ukryłem twarz w dłoniach.


Magda zareagowała niespodziewanie: ponownie mnie objęła.

– Daj spokój – szepnęła mi na ucho – to jest zajebisty komplement – dodała, doprowadzając do powtórnego zetknięcia się jej uda z moim członkiem. – Poprawka, to jest WIELKI komplement.


Zaczęliśmy rechotać. Jak dzieci: głośno, dziko i pierwotnie.

Mój humor uległ znacznej poprawie. W dalszej części dnia wcielałem się w dawno nieodgrywaną przez siebie rolę openspejsowego wodzireja, doprowadzając momentami prawie do łez garstkę obecnych tamtej soboty w biurze kolegów. Z Magdą na czele, która raz na jakiś czas rzucała mi szerokie uśmiechy. Inne niż te do których byłem przyzwyczajony....


– Mordo, ty to normalnie masz jakąś dwubiegunówkę – stwierdził koło południa Paweł – rano wchodzę, wyglądasz jakbyś żałobę przeżywał, a teraz odpierdalasz tu takie stand-upy.

– Chłopie, zacytuję, jako że przysłowia są mądrością narodów, pewne polskie: kupa z wozu, koniowi lżej – odpowiedziałem, wzbudzając kolejne salwy śmiechu.


Ponieważ była sobota, dzień nadgodzin dla chętnych, większość osób wpadła do biura tylko na kilka godzin. Zegar w rogu ekranu mojego komputera wskazywał kilka minut po trzynastej, gdy żegnałem się z właśnie opuszczającą open space'a Mają, ostatnią pozostałą na placu boju. Ostatnią prócz mnie i Magdy.


– Do której zostajesz? - rzuciłem do Magdy chwilę po wyjściu Mai.

– Myślę, że jeszcze z godzinkę-półtorej. A ty?

– Powiem ci, że nie wiem, czy w ogóle będę stąd wychodził. Pierdyknę się spać w social roomie, jutro se wstanę, potaskuję, pójdę do kościoła podziękować za moc bożych, kurwa, łask, wrócę i znowu potaskuję... Ale na razie skoczę do kibelka. Albo najpierw na fajeczkę i do kibla. Idziesz? Yyyy, na fajeczkę w sensie?

– Wiesz co, mam strasznie pojebanego case'a i męczę się z nim już z pół godziny. Skończę go już sobie.

– Spoko.


Jak zapowiedziałem Magdzie, tak zrobiłem. Zjechałem na parter i wyszedłem przed budynek, by pochłonąć bodaj dziesiątego tamtego dnia szluga. Następnie wróciłem windą na górę i wszedłem do łazienki. Z trzech toalet – męskiej, damskiej i dla niepełnosprawnych – wybrałem tę ostatnią. Była najprzestronniejsza i z racji jednego sedesu, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, mogła z niej korzystać tylko jedna osoba. Zapewniała więc najwięcej dyskrecji, chociaż o tej porze w męskiej toalecie, w której znajdowały się trzy kabiny oraz cztery pisuary, też nikt by mnie nie zaskoczył – wraz z Magdą byliśmy prawdopodobnie jedynymi pozostałymi osobami w budynku. A już na pewno na piętrze.


A może się myliłem? W trakcie oddawania moczu usłyszałem bowiem szarpnięcie za klamkę. Nie dało ono jednak szarpiącemu rezultatu w postaci otworzenia się drzwi, ponieważ je zaryglowałem. Lekko zdziwiony strzepnąłem kropelki moczu, zapiąłem spodnie i podszedłem do umywalki umyć ręce.


Gdy wychodziłem z łazienki, prawie wpadłem w wejściu na Magdę, wzdrygnąwszy się ze strachu.


– Jezu, Magda, ale mnie przestraszyłaś!


Magda odpowiedziała, kładąc mi na ustach palec wskazujący. Ułamek sekundy później wepchnęła mnie do łazienki, sama również do niej wchodząc.


Pamiętam, że całe zdarzenie przeżyłem jakbym na przemian tracił i łapał z powrotem świadomość. Kolejne chwile nie były przeze mnie odczuwane jako zwykłe, następujące po sobie zdarzenia, lecz niechronologiczne impresje. Były jak scena z filmu, pocięta na różne, przeskakujące między sobą niepłynnie mniejsze ujęcia.


Magda przygwożdzająca mnie do ściany.

Namiętne pocałunki.

Szybkie oddechy.

Namiętne pocałunki.

Magda przylegająca plecami do ściany.

Nasze dłonie poczynające sobie coraz śmielej.

Namiętne pocałunki.

Ja wpijający się ustami w szyję Magdy, czym sprowadziłem na jej usta ciche jeszcze pojękiwania.

Piersi Magdy, na które rzuciłem się jakbym właśnie wyszedł z więzienia.

Jej głośne stękanie.

Nasze opuszczone spodnie.

Namiętne pocałunki.

Magda opierająca się rękami o łazienkowe kafelki i wypinająca tyłek w moją stronę. Seks od tyłu.

Jęki Magdy.

ORGAZM. Moje głośne westchnienie i jej drżące ciało.

Ja z Magdą. Wtuleni w siebie, siedzący na podłodze, opierający się barkami o ścianę i dyszący przy tym ciężko.


Romans

W toalecie dla niepełnosprawnych w pracy. Z koleżanką z roboty. Tak właśnie rozpoczął się mój upragniony romans. Zemsta wobec żony. Nie ma potrzeby ze szczegółami opowiadać, jak wyglądały dalsze losy relacji mojej i Magdy, co nie zmienia faktu, że krótkie ich streszczenie jest absolutnie konieczne. Bez tego wszystkiego moje powtórne narodziny nie byłyby bowiem możliwe...


W tę sobotę, kiedy uprawiałem z Magdą seks po raz pierwszy, zrobiliśmy to potem jeszcze dwukrotnie. W jej kawalerce, do której pojechaliśmy od razu po pracy. Gdy Magda brała prysznic po ostatnim tamtego dnia bzykaniu, dzięki nowym komentarzom pod zdjęciem Elki, dowiedziałem się kiedy wraca z Berlina. Miało to nastąpić dopiero za miesiąc. Punkt ten wydawał się być wtedy oddalony od teraźniejszości o miliony lat świetlnych, co sprzyjało namiętności. Przez pierwsze dwa tygodnie Magdzie i mnie zdarzył się dzień-może dwa, kiedy uprawialiśmy seks rzadziej niż dwa razy dziennie. Ukrywaliśmy nasz romans bardzo dobrze – do pracy przychodziliśmy na różne godziny, unikaliśmy, a przynajmniej na pewno ja, przesadnych interakcji w stylu rzucania dwuznacznych spojrzeń lub podejrzanych słów.


Potem moje myśli zaczęły lawirować w kierunku Elżbiety. Nie tylko z racji jej nabierającego coraz bardziej realnych kształtów powrotu... 10 dni przed wylotem z Berlina Elżbieta napisała do mnie na messengerze. Wracałem właśnie od Magdy tramwajem, gdy poczułem wibrację w kieszeni spodni.


Cześć Antek. Co tam słychać w Polszy? – rozpoczęła rozmowę Ela.

Cześć Ela. Wszystko w miarę gra. Czuję się spoko, w pracy też nieźle. A co u Ciebie? – odpisałem.

Jest ok. Nauczyłam się tu dużo nowych ciekawych rzeczy, Berlin też jest super, chociaż trochę mnie już nudzi. No i cóż... Tęsknie trochę za Tobą – odczytanie tej wiadomości od żony sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz i zatrzęsły się dłonie. Minęła dobra chwila, kiedy w końcu zdecydowałem, co odpisać. Postanowiłem, że odpowiedź będzie minimalistyczna: To mnie teraz zaskoczyłaś, nie będę ukrywał.


Słuchaj Antek... Ja wiem, że nie było między nami dobrze ostatnio i na pewno rozmowa o nas to nie jest temat na messengera. Ale chciałabym to naprawić. Mam nadzieję, że Ty też...


W wiadomości Elżbiety wyczułem poczucie winy, które mocno zbalansowało narastające we mnie wyrzuty sumienia i zapobiegło jakiemukolwiek płaszczeniu się w moim wykonaniu. Ponadto przypomniałem sobie o towarzyszącym Elce w delegacji Dariuszu. Odpowiedź była więc dość chłodna: Tak, musimy porozmawiać. I musimy wiele zmienić, jeżeli to ma przetrwać. Kiedy Ty wracasz, jakoś za tydzień?


Elżbieta ewidentnie dostrzegła w tonie mojej reakcji wątpliwości i musiało ją to nieźle przestraszyć, ponieważ błyskawicznie wysłała serię wiadomości:

Wracam w niedziele 22-ego. Za 10 dni.

Bierzesz pod uwagę, że to się rozpadnie??

Mnie jest naprawdę źle przez to wszystko...

Wiele rzeczy przemyślałam. Naprawdę.

I wiem, że byłam okropna.

Ale proszę wiedz, że zależy mi na Tobie. I czuję się jak idiotka, kiedy przypomnę sobie, jak się zachowywałam.


Odpowiedziałem jeszcze chłodniej niż ostatnim razem: Rozumiem, ale to nie czas i miejsce na tę rozmowę. Zwłaszcza, że jestem strasznie padnięty i muszę kłaść się spać. Dobranoc – napisała na zakończenie Elka, dodając pod spodem swoiste postcritpum: ;*


Nie odpisałem na pożegnanie od razu. Przejechałem dobre trzy przystanki, głowiąc się nad jednym z głównych dylematów ludzkości w XXI wieku: czy odwzajemnić wirtualny pocałunek. Ostatecznie stwierdziłem, że muszę być bezlitosny. Stanęło więc tylko na krótkim dobranoc.


Przez kolejne dni moje myśli były jak bomby atomowe stale zrzucane na moją głowę. Wystarczyło tylko bym rano otworzył oczy i by po czaszce zadudniło mi słowami „Elżbieta” oraz „Magda”. Były jak reakcja łańcuchowa. Uruchamiały dziesiątki rozkmin i możliwych wersji rozwoju wydarzeń oraz, co najgorsze, wiele zupełnie od siebie różnych wariantów ostatecznej decyzji, do której podjęcia niechybnie się zbliżałem. Kobiety także niczego nie ułatwiały...


Zakończenie romansu z Magdą? Teoretycznie wydawało się najrozsądniejsze, wszak łączył nas głównie seks. W dodatku seks, który powoli dopadało spowszednienie. Nie przeszkadzało to jednak Magdzie – moja koleżanka z pracy w ciągu kilkunastu dni przeszła drogę od zgwałcenia mnie w kiblu i zdań w rodzaju „Antek, nie myśl o tym, co będzie jak Elka wróci, cieszmy się chwilą” do głębokiego zaangażowania emocjonalnego. Mniej zaczęło jej zależeć na nadrabianiu zaległości w liczbie stosunków, których podczas dwuletniego ponad żywotu singielki narobiła sobie sporo i bardziej ruszyła w stronę budowy ze mną więzi emocjonalnej. Chciała ewidentnie pokazać się jako dobry materiał na życiową partnerkę – gotowała wymyślne potrawy, prawiła komplementy, często mnie przytulała lub kazała przytulać ją. Coraz częściej wypowiadała się także w taki sposób, abym między wierszami mógł wychwycić, że myśli o naszej wspólnej przyszłości. Przerażało mnie ewentualne zakomunikowanie jej o końcu naszego romansu, ponieważ bałem się, że w zemście powie o wszystkim Elce. Poza tym wcale nie byłem na 100 procent pewien czy z tych dwóch relacji powinienem kończyć akurat tę...


Z Elżbietą łączył nas święty podobno węzeł małżeński zawarty z miłości, 30-letni kredyt na mieszkanie, wspólnota majątkowa oraz plany na całe życie, w które chyba cały czas wierzyłem. Z drugiej strony nasz pierwszy poważny kryzys sprawił, że stanęliśmy nad przepaścią, choć czułem, iż ta się trochę oddalała. Elżbieta bowiem wykazywała chęci naprawienia tego, co się pomiędzy nami spieprzyło. Od momentu przerwania ciszy odzywała się mniej więcej co dwa dni. Pisała co u niej, pytała co u mnie, wysyłała również zdjęcia, które najczęściej przedstawiały jej piękny dekolt i ją samą patrzącą zalotnie prosto w obiektyw aparatu. Patrząc na te zdjęcia, pragnąłem jej niemal tak bardzo jak coraz dłuższymi chwilami cofnięcia przeszłości. Przez to wszystko zdarzało mi się w trakcie bzykania z Magdą zamykać oczy i myśleć o Eli... Z drugiej strony wspomnienia kastrujących mnie psychicznie zachowań żony wciąż były żywe, jawiły mi się jako pejcze uderzające o mój zbolały mózg. Jaką miałem pewność, że za jakiś czas Elka znowu nie odpierdoli podobnej akcji? A do tego wszystkiego ten jej cholerny kolega Dariusz...


Posiadanie żony i dupy na boku uznawałem za najmniej możliwe rozwiązanie. Nie widziałem nawet za bardzo opcji, by pociągnąć to przez chwilę po tym, gdy wróci Elżbieta i poczekać jakiś czas na dokonanie wyboru. Jakkolwiek by to absurdalnie nie zabrzmiało, dużo łatwiej przychodziło mi rozgrzeszenie samego siebie za romans, gdy Ela była daleko od Łodzi, aniżeli w sytuacji, kiedy byłaby już na miejscu. No i powiedzmy sobie szczerze – wkręcanie jej, że codziennie biorę nadgodziny? Nie ma szans. Poza tym Magda i jej śmielej zaznaczana potrzeba bycia dla mnie kimś więcej niż tylko kochanką...


Powtórne narodziny

Ostatecznie los zdecydował za mnie... Była sobota, dzień przed powrotem Elki z Berlina. Po pracy pojechaliśmy do mieszkania Magdy na Gdańską. Magda odgrzała wczorajszego kurczaka po seczuańsku (był świetny, sprawiał, że zastanawiałem się nad rozwodem z żoną), odbyliśmy szybki numerek w kuchni i po prysznicach opuściliśmy mieszkanie. W innych celach: moja kochanka miała odwiedzić mieszkającą w akademiku na Lumumbowie młodszą o siedem lat siostrę, a ja miałem pojechać do swojego na mieszkania mieszczącego się skrzyżowaniu Pomorskiej ze Sterlinga. Chociaż destynacje były inne, mogliśmy je osiągnąćć za pośrednictwem jednakowego środka transportu – tramwaju MPK w Łodzi numer 15.


– Jutro wraca Ela – rzuciła niby beztrosko Magda, gdy dochodziliśmy do przystanku na skrzyżowaniu Legionów z Zachodnią.

– Magda, nie chcę o tym z tobą teraz rozmawiać – odparłem bardzo szybko i bardzo stanowczo. – Wierz mi, że myślę o tym cały czas. Wiem, to znaczy podejrzewam, że wymagasz ode mnie określenia się i wierz mi, że bardzo chciałbym się określić. I wydaje mi się, że reszta dzisiejszego dnia będzie świetnym i, mam nadzieję, owocnym czasem w kwestii przemyśleń.

– Tak, chciałabym wiedzieć, na czym stoję, masz rację – odparła Magda, patrząc w dal i niejako w dal kierując swoje słowa. – Cieszę się, że traktujesz to wszystko poważnie. O, piętnastka jedzie.


Faktycznie, z ulicy Gdańskiej wyjechał czerwono-żółty tramwaj. Ponieważ trwał weekend, skład tworzył tylko jeden wagon. Na jego przedzie widoczna była tablica z numerem 15. Miał to być dla nas obojga bieżący środek komunikacji, jednak podjęcie przez Magdę tematu wyboru kobiety podłączyło w moim układzie nerwowym ośrodek nikotynowy. Stwierdziłem, że koniecznie muszę zajarać. No i bardzo chciałem żeby kochanka oddaliła się ode mnie i żebym mógł być sam.


– Magda, pozwolisz, że ja zostanę. Mam straszną ochotę, żeby zapalić. I, nie będę ci ściemniał, napięcie nerwowe jakie mi towarzyszy jest olbrzymie i mam chyba teraz taką potrzebę bycia, no wiesz... Bycia samym – powiedziałem ze sporą dozą nieśmiałości.

– Luz, Antek – odpowiedziała Magda, uśmiechając się delikatnie – pojadę tym tramwajem. A ty sobie zapal.


Magda wsiadła do tramwaju, ja zaś wyciągnąłem z kieszeni paczkę Lucky Strike'ów. Po chwili trzymałem między palcami odpalonego papierosa.


Tramwaj numer 15 ruszył z przystanku zlokalizowanego na skrzyżowaniu Legionów z Zachodnią ku ulicy Pomorskiej. Na Zachodniej tor po którym się poruszał, przecinał ruchliwą na co dzień ulicę. Obecnie jednak trwał jej remont. I to na bardzo galantym, bo ciągnącym się aż do skrzyżowania Kościuszki ze Struga odcinku. Mimo tego nagle stało się najpierw coś dziwnego, a potem...


A potem szkoda gadać...

… Strach gadać.


Stałem na przystanku i paliłem Lucky Strike'a, teoretycznie oczekując kolejnej piętnastki, w praktyce wcale nie byłem o tym przekonany, gdyż brałem pod uwagę pójście gdzieś. Może w okolice Manufaktury, może na Piotrkowską? Może na piwo? Z moich rozważań wyrwał mnie dobiegający od strony Koścuszki ryk silnika. Pamiętam, że w głowie pojawiła mi się myśl „o, duży samochód”. Był bardzo duży...

Motorniczy piętnastki zatrzymał ją na środku Zachodniej. Musiał zmienić zwrotnicę. Tramwaj stanął w miejscu, gdzie tory tramwajowe przecinały się z ruchliwą poza remontem ulicą. Wtedy pustej niemal kompletnie. Kompletnie gdyby nie liczyć stojącego tramwaju i ryku silnika.


Po chwili ryk silnika zmaterializował się w wersji wizualnej. Od strony Kościuszki pędziła z olbrzymią prędkością czarna ciężarówka bez przyczepy. Pędziła prosto na stojący tramwaj...


Kiedy zrozumiałem, co się za chwilę wydarzy, świat dookoła mnie zamilkł. Wydawało mi się, że jedyną rzeczą, którą słyszę, jest wdychany przeze mnie dym z papierosa. Potem, w błyskawicznym momencie otoczenie stało się jednak nieznośnie głośne. Moją czaszkę wypełniła prawdziwa kakofonia dźwięków. Krzyki ludzi, przekleństwa, ryk silnika. I nadające rytmu tej swoistej symfonii na modłę Pendereckiego tętniące w mojej głowie słowo „Magda”, które wraz ze zbliżaniem się do tramwaju ciężarówki pulsowało mi po mózgu coraz donośniej, szybciej i bardziej świdrująco, przeszywająco, by zaraz osiągnąć swoisty klimax.


BUUUM! Ciężarówka potężnie wjechała w tramwaj! Siła uderzenia sprawiła, że poleciał na dobrych kilkadziesiąt metrów w stronę Manufaktury, swój lot kończąc na słupie wysokiego napięcia, który stał tuż obok torowiska. Zetknięcie się składu ze słupem przepołowiło wagon niemal na dwie równe części. Całe szczęście, że w miejscu zakończenia się lotu tramwaju również trwał remont ulicy.


„Całe szczęście”, bo choć opisywany wypadek przez dobre dwa tygodnie nie schodził z czołówek wszystkich serwisów, to z całą pewnością od informacji „szaleniec w ciężarówce wjechał w tramwaj. Nie żyje 17 osób.” jeszcze bardziej medialna okazałaby się taka o treści „szaleniec w ciężarówce w Łodzi zabił 40 osób. Wśród ofiar pasażerowie tramwaju, piesi oraz kierowcy poruszający się po ulicy obok torowiska”.


Gwoli ścisłości – faktycznie zginęło 17 osób. Wszyscy pasażerowie tramwaju. W tym Magda.


Ludzie przebywający w pobliżu katastrofy reagowali na przeróżne sposoby. Jedni – ci odważniejsi, wiedzeni ciekawością lub chęcią pomocy – udawali się w kierunku truchła tramwaju; inni uciekali jak najdalej od epicentrum, nierzadko z obłąkańczymi okrzykami typu „terroryści!”, „Al-qaida”, „macie tą swoją pierdoloną lewicę!”; jeszcze inni zaś pozostali na swoich miejscach. Zaliczałem się do ostatniej z grup. Od należących do niej ludzi odróżniał mnie jeden szczegół: stupor, który zawładnął moim ciałem. Kiedy moi towarzysze wygłaszali oskarżenia, rozmawiali z innymi, palili papierosy i ogólnie zachowywali się w sposób wskazujący na specjalne pobudzenie, ja stałem osłupiały.


Ile trwała moja petryfikacja? Pewnie nie dłużej niż parę minut. Wtedy to otoczenie wypełniły ogłuszające odgłosy syren nadjeżdżających zewsząd karetek, radiowozów i wozów strażackich. Syreny zadziałały na mnie jak pstryknięcie palcami przez hipnotyzera – ocknąłem się oraz rozejrzałem. Najpierw na boki, potem pod nogi. Palony przeze mnie w chwili wejścia Magdy do tramwaju papieros leżał na ziemi. Przybrał nietypową pozycję – część złożona z popiołu, tak zwana marchewa wbijała się w chodnik, podczas gdy ustnik opierał się o mojego prawego mokasyna.


Wiedziałem, że nigdy nie rzucę palenia.



3. Na łożu śmierci vol. 2


Największe tajemnice mojego życia. Romans z koleżanką z pracy i papieros, którego zapalenie sprawiło, że umknąłem śmierci na 35 lat. Papieros, który sprawił, że zostałem na tym świecie i mogłem dać życie Kasi oraz Edycie, a one potem mogły przekazać je Grzesiowi, Marcelinie oraz Maćkowi. Dlatego, kochani, zostawcie już w spokoju te papierosy. Błagam.


Błagania nic jednak nie dają i nie dadzą. Stopień bycia po tamtej stronie nie jest bowiem wprost proporcjonalny do umiejętności przekazania swoich myśli innym osobom. A muszę być już naprawdę blisko, ponieważ stężenie Jezusów Chrystusów, bogów i matek wszelakich krążących nade mną, a wydobywających się z ust członków rodziny nie osiągnęło takiego poziomu decybeli odkąd umieram


Rozpaczania bliskich ustępują nagle krótkiemu dźwiękowi, przywodzącemu na myśl pyknięcie wargami albo pęknięcie bańki mydlanej. Niesie on za sobą coś, czego doświadczam po raz pierwszy w życiu. A może to już nie życie?


Jestem swoimi zmysłami, jestem czystą świadomością.

Obserwuję wszystko z góry, słysząc każdy dźwięk jak nigdy dotąd.


– Grzesiek – Edyta kieruje swoje słowa do jej 15-letniego syna, a mojego wnuczka. Mówi głosem, w którym wyczuwam zarówno rodzicielską stanowczość jak i dziecięcą rozpacz. – Weź Marcelinkę i Maciusia, i poczekajcie na korytarzu. Niedługo do was wyjdziemy. I pamiętaj – Edyta ścisza głos do szeptu – niech usłyszę, albo zobaczę cię jeszcze raz z papierochem w ręku, to nie wyjdziesz z domu do osiemnastego roku życia!


„Cała Edyta. Matka w miniaturce. Każdą sytuację wykorzysta w praktycznym celu” – myślę sobie i chociaż widzę, że moje ciało miota się w agonalnych konwulsjach, to jestem rozchachany od ucha do ucha. Jak nigdy przedtem.


Pojawia się światłość. „Mało oryginalnie” – myślę i czuję, że chcichot, który opanował moją świadomość, który mnie opanował, jest teraz jeszcze dodatkowo spotęgowany. Coś jakby niemowlę poznające, czym są łaskotki, tylko że wiele, wiele mocniej.


Światłość.

Aha, jeszcze słówko o Dariuszu, kochanku mojej żony.

Światłoś.

Światło.

Dariusz nie był kochankiem mojej żony. Dariusz był.

Światł.

Świat.

Poprawka. Dariusz jest.

Świa.

Świ.

Św.

Dariusz jest gejem. Gdy Ela wróciła do Łodzi z Berlina, prędko nas sobie przedstawiła. O dziwo przypadliśmy sobie do gustu. Darek był ostatnią osobą spoza rodziny, która widziała mnie przed śmiercią.

Ś.

.




 
 
 

Komentarze


Teksty na stronie objęte są prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i rozpowszechnianie bez zgody autora zabronione. 

© 2023 by The Book Lover. Proudly created with Wix.com

bottom of page